Po lekturze bestsellerowej książki Jeanne Ryan nie mogłam
przejść obojętnie wobec jej ekranizacji. Sam pomysł, jaki autorka przelała na
papier ubrany w fabułę i młodych bohaterów zdecydowanie przypadł mi do gustu,
jednak nie była to powieść na tyle do mnie przemawiająca, żebym do seansu filmu
siadała z drżeniem, czy reżyserowie udźwignęli na swoich barkach ciążącą na
nich odpowiedzialność za dobrze odwzorowane sceny. A jednak mimo to, włączając
film, trochę się bałam tego, jak bardzo został on przeinaczony względem
książki, zwłaszcza, gdy już sam początek był zrobiony w zupełnie innym pomyśle
niż ten Jeanne Ryan. Co ciekawe, uważam, że te zmiany wpłynęły tylko na plus
dla tego filmu, chociaż wiernie przekazuje on być może tylko fundamenty tego,
co można przeczytać w książce.
Już na niemal samym początku widzimy zapowiedź tytułowej gry
„Nerve”. I zarówno tak jak w książce, tak i w filmie początek jest najsłabszym
ogniwem obydwóch produkcji. Zajawka tego, w co późniejszym czasie wpakuje się
nastoletnia Vee jest zrobiona… nijako. Pokazane są niepasujące do
siebie
urywki, co zupełnie odbiega od tego, jak wyobrażałam sobie szatę graficzną ów
gry. Zdecydowanie nie zachęcała ona do dalszego oglądania, a już na pewno nie
do dołączenia do niebezpiecznych wyzwań, które są kluczem do kolejnych etapów i
atrakcyjnych nagród. Wygląda jak niskobudżetowa produkcja, a mimo to Vee oraz
innym nastolatkom nie przeszkadza to, żeby wejść do gry. Do czasu pierwszego
wyzwania, które podjęli główni bohaterowie miałam pewne wątpliwości co do tego
filmu, ale później totalnie przepadłam w tej produkcji.
Zacznijmy od aktorów, bo to oni wykonali kawał dobrej roboty
(choć nie tylko oni, ale o tym trochę później). Uważam, że Emma Roberts i Dave
Franco byli genialnym wyborem, bo nie wyobrażam sobie, żeby można było to
zagrać lepiej! Nieśmiała dziewczyna, która w końcu chce pokazać, że także
potrafi wyjść z cienia przyjaciółki i pewny siebie, a na dodatek niesamowicie
przystojny chłopak, który zrobi wszystko, żeby dostać się do finału. Nie widać
jednak między nimi rywalizacji, nawiązali między sobą niesamowitą nić
porozumienia, która sprawia, że sceny z nimi razem ogląda się z przyjemnością.
Moją ulubioną jest ta, w której pędzą przez miasto na motocyklu Iana (jedna ze
zmian – w książce nie pojawił się z ich udziałem jednoślad). I choć wiem, że to
było strasznie ryzykowane z ich strony, jestem pełna podziwu dla tego, jak
aktorzy zagrali scenę, w której jedna z najbardziej racjonalnie myślących
dziewczyn postanawia całkowicie zaufać chłopakowi, którego nie zna, a także jak
Ian decyduje się powierzyć swoje życie w ręce dziewczyny, która w każdej chwili
może zemdleć z przerażenia. Niemal mogłam poczuć emocje bohaterów, a adrenalina
momentami natychmiastowo wzrastała, kiedy w napięciu czekałam na to, co się
wydarzy. Nie wspominając o końcówce, która do ostatnich chwil trzymała mnie w
niepewności, za co na konto tego filmu lecą ode mnie kolejne dodatkowe punkty.
Tak jak wspominałam wcześniej, nie tylko aktorzy w stu
procentach wykonali powierzone im zadania. Teraz kilka słów o pracy osób, które
w ekranizacji ujawniają się tylko poprzez efekt końcowy, jaki możemy podziwiać.
Mowa oczywiście o reżyserach i scenarzystce. Ariel Schulman i Henry Joost
sprawili, że film był na naprawdę świetnym poziomie. Oglądając film czujemy się
jak przeniesieni w wirtualną rzeczywistość, co idealnie odwzorowuje tematykę. Kolorystyka,
gra świateł i najlepsze ujęcia sprawiają, że chce się, żeby ten film nie
kończył się tak szybko. Są oni ostatnim ogniwem łańcucha produkcyjnego. Gdyby
nie autorka książki, nie powstałby tak genialny scenariusz, który stworzyła dla
nas Jessica Scharzer, a gdyby nie on, sama praca reżyserów nic by nie znaczyła.
Te trzy ogniwa idealnie ze sobą współgrają, co sprawia, że widz dostaje gotowy
film, od którego nie sposób się oderwać choćby po dolewkę napoju.
Wracając do
scenariusza, w ekranizacji zostało zmienione niemal wszystko. Najdrobniejsze
szczegóły, które w książce wydawały się być niezwykle ważne, zostały zmienione
na rzecz innych, a później już jak w domino, wszystkie kolejne efekty
przechodziły metamorfozę. Co zostało takie samo (bo chyba będzie szybciej
wymienić te elementy)? Charaktery głównych postaci. Bohaterowie zostali niemal
przeniesieni w świat o podobnej strukturze, ale musieli zmierzyć się z zupełnie
innymi zadaniami. Motywacje ich działań były trochę podobne do tych z
papierowej wersji, aczkolwiek ktoś, kto czytał powieść Jeanne Ryan, musi
przestać analizować poczynania bohaterów z ekranu z ich książkową przeszłością,
bo szybko zda sobie sprawę, jak bardzo się mylił. I chociaż byłam bardzo
ciekawa jak zostanie odwzorowana scena finałowa, niesamowicie podobała mi się
ta jej zmieniona forma.
Film i książka mają zupełnie inny wydźwięk, chociaż
przesłaniem obydwóch z nich jest to, jak bardzo niebezpieczne są nieprzemyślane
wybory bohaterów odnośnie internetowych wyzwań. Uważam jednak, że książka mocno
wbija nas w fotel poprzez właśnie ostatnie zdanie. Film utrzymuje nas w można
powiedzieć lekkim przerażeniu spowodowanym wizją tego, z czym muszą się
zmierzyć bohaterowie przez cały czas. Nie da się ukryć, że obydwa dzieła się
doskonale uzupełniają. Jedno jest jakby inną wersją drugiego, a co za tym
idzie, warto poznać je obydwie, aby poznać ten temat w całości, wraz z
niedopowiedzeniami w książce i brakami pewnych elementów w jej ekranizacji.
Kto uważnie czyta moje recenzje ten wie, że tematyka od razu
skojarzyła mi się z Igrzyskami Śmierci.
Oczywiście wyglądało to wyłącznie jak lekka inspiracja, nic poza tym. W filmie
ten temat powrócił. I nie tylko przez to, że w pewnym momencie Vee zaczyna
przemawiać w sposób łudząco podobny do Katniss z Kosogłosa. Tu nawet przez moment pojawia się kadr z filmu reżyserii
Gary’ego Rossa, być może przez to, że obydwa filmy zostały wyprodukowane przez wytwórnię Lionsgate. Zostawiam to tutaj jako zauważoną przeze mnie ciekawostkę.
Film ten wywarł na mnie ogromne wrażenie i mam nadzieję, że
znajdę czas, żeby obejrzeć go kiedyś jeszcze raz. Najlepszą grę aktorską tej
ekranizacji przyznaję odtwórcy roli Iana, czyli Dave’ovi Franco. Zarówno w
książce jak i w filmowej wersji był moją ulubioną postacią. Uważam, że choć
książka była świetna, zmiany wprowadzone przez Jessicę Scharzer były niesamowicie
trafnym wyborem. Ścieżka dźwiękowa dopełniła całość, wprowadzając świeży,
młodzieżowy klimat, choć fakt, że na ogół nie zauważało się jej, świadczy o
tym, że została dobrana z rozmysłem.
To film, którego nie można wyłącznie biernie obejrzeć.
Trzeba go przemyśleć i wyciągnąć wnioski, jakie za sobą niesie. Bo temat, który
porusza jest zdecydowanie warty omówienia i który powinien zostać poruszany o
wiele częściej. Zwłaszcza dzisiaj, w czasach, gdy ludzie niemal nie wyobrażają
już sobie życia bez internetu, choć to wcale nie musi dotyczyć przestrzeni
wirtualnej.. Może warto się zastanowić, czy zawsze to, co wydaje się być miłą
zabawą, jest na pewno bezpieczne.
Miałam film w planach, ale jeszcze się nie zebrałam by go obejrzeć :) Pozdrawiam, Eli https://czytamytu.blogspot.com
OdpowiedzUsuńOglądałam i zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona :D Bardzo miło wspominam ten seans :)
OdpowiedzUsuń