piątek, 1 marca 2019

Gdy pozornie niewinna zabawa wymyka się spod kontroli. Recenzja filmu "Nerve" w reżyserii Ariela Schulmana i Henry'ego Joosta


Po lekturze bestsellerowej książki Jeanne Ryan nie mogłam przejść obojętnie wobec jej ekranizacji. Sam pomysł, jaki autorka przelała na papier ubrany w fabułę i młodych bohaterów zdecydowanie przypadł mi do gustu, jednak nie była to powieść na tyle do mnie przemawiająca, żebym do seansu filmu siadała z drżeniem, czy reżyserowie udźwignęli na swoich barkach ciążącą na nich odpowiedzialność za dobrze odwzorowane sceny. A jednak mimo to, włączając film, trochę się bałam tego, jak bardzo został on przeinaczony względem książki, zwłaszcza, gdy już sam początek był zrobiony w zupełnie innym pomyśle niż ten Jeanne Ryan. Co ciekawe, uważam, że te zmiany wpłynęły tylko na plus dla tego filmu, chociaż wiernie przekazuje on być może tylko fundamenty tego, co można przeczytać w książce.

Już na niemal samym początku widzimy zapowiedź tytułowej gry „Nerve”. I zarówno tak jak w książce, tak i w filmie początek jest najsłabszym ogniwem obydwóch produkcji. Zajawka tego, w co późniejszym czasie wpakuje się nastoletnia Vee jest zrobiona… nijako. Pokazane są niepasujące do
siebie urywki, co zupełnie odbiega od tego, jak wyobrażałam sobie szatę graficzną ów gry. Zdecydowanie nie zachęcała ona do dalszego oglądania, a już na pewno nie do dołączenia do niebezpiecznych wyzwań, które są kluczem do kolejnych etapów i atrakcyjnych nagród. Wygląda jak niskobudżetowa produkcja, a mimo to Vee oraz innym nastolatkom nie przeszkadza to, żeby wejść do gry. Do czasu pierwszego wyzwania, które podjęli główni bohaterowie miałam pewne wątpliwości co do tego filmu, ale później totalnie przepadłam w tej produkcji.

Zacznijmy od aktorów, bo to oni wykonali kawał dobrej roboty (choć nie tylko oni, ale o tym trochę później). Uważam, że Emma Roberts i Dave Franco byli genialnym wyborem, bo nie wyobrażam sobie, żeby można było to zagrać lepiej! Nieśmiała dziewczyna, która w końcu chce pokazać, że także potrafi wyjść z cienia przyjaciółki i pewny siebie, a na dodatek niesamowicie przystojny chłopak, który zrobi wszystko, żeby dostać się do finału. Nie widać jednak między nimi rywalizacji, nawiązali między sobą niesamowitą nić porozumienia, która sprawia, że sceny z nimi razem ogląda się z przyjemnością. Moją ulubioną jest ta, w której pędzą przez miasto na motocyklu Iana (jedna ze zmian – w książce nie pojawił się z ich udziałem jednoślad). I choć wiem, że to było strasznie ryzykowane z ich strony, jestem pełna podziwu dla tego, jak aktorzy zagrali scenę, w której jedna z najbardziej racjonalnie myślących dziewczyn postanawia całkowicie zaufać chłopakowi, którego nie zna, a także jak Ian decyduje się powierzyć swoje życie w ręce dziewczyny, która w każdej chwili może zemdleć z przerażenia. Niemal mogłam poczuć emocje bohaterów, a adrenalina momentami natychmiastowo wzrastała, kiedy w napięciu czekałam na to, co się wydarzy. Nie wspominając o końcówce, która do ostatnich chwil trzymała mnie w niepewności, za co na konto tego filmu lecą ode mnie kolejne dodatkowe punkty.

Tak jak wspominałam wcześniej, nie tylko aktorzy w stu procentach wykonali powierzone im zadania. Teraz kilka słów o pracy osób, które w ekranizacji ujawniają się tylko poprzez efekt końcowy, jaki możemy podziwiać. Mowa oczywiście o reżyserach i scenarzystce. Ariel Schulman i Henry Joost sprawili, że film był na naprawdę świetnym poziomie. Oglądając film czujemy się jak przeniesieni w wirtualną rzeczywistość, co idealnie odwzorowuje tematykę. Kolorystyka, gra świateł i najlepsze ujęcia sprawiają, że chce się, żeby ten film nie kończył się tak szybko. Są oni ostatnim ogniwem łańcucha produkcyjnego. Gdyby nie autorka książki, nie powstałby tak genialny scenariusz, który stworzyła dla nas Jessica Scharzer, a gdyby nie on, sama praca reżyserów nic by nie znaczyła. Te trzy ogniwa idealnie ze sobą współgrają, co sprawia, że widz dostaje gotowy film, od którego nie sposób się oderwać choćby po dolewkę napoju. 

Wracając do scenariusza, w ekranizacji zostało zmienione niemal wszystko. Najdrobniejsze szczegóły, które w książce wydawały się być niezwykle ważne, zostały zmienione na rzecz innych, a później już jak w domino, wszystkie kolejne efekty przechodziły metamorfozę. Co zostało takie samo (bo chyba będzie szybciej wymienić te elementy)? Charaktery głównych postaci. Bohaterowie zostali niemal przeniesieni w świat o podobnej strukturze, ale musieli zmierzyć się z zupełnie innymi zadaniami. Motywacje ich działań były trochę podobne do tych z papierowej wersji, aczkolwiek ktoś, kto czytał powieść Jeanne Ryan, musi przestać analizować poczynania bohaterów z ekranu z ich książkową przeszłością, bo szybko zda sobie sprawę, jak bardzo się mylił. I chociaż byłam bardzo ciekawa jak zostanie odwzorowana scena finałowa, niesamowicie podobała mi się ta jej zmieniona forma. 

Film i książka mają zupełnie inny wydźwięk, chociaż przesłaniem obydwóch z nich jest to, jak bardzo niebezpieczne są nieprzemyślane wybory bohaterów odnośnie internetowych wyzwań. Uważam jednak, że książka mocno wbija nas w fotel poprzez właśnie ostatnie zdanie. Film utrzymuje nas w można powiedzieć lekkim przerażeniu spowodowanym wizją tego, z czym muszą się zmierzyć bohaterowie przez cały czas. Nie da się ukryć, że obydwa dzieła się doskonale uzupełniają. Jedno jest jakby inną wersją drugiego, a co za tym idzie, warto poznać je obydwie, aby poznać ten temat w całości, wraz z niedopowiedzeniami w książce i brakami pewnych elementów w jej ekranizacji.


Kto uważnie czyta moje recenzje ten wie, że tematyka od razu skojarzyła mi się z Igrzyskami Śmierci. Oczywiście wyglądało to wyłącznie jak lekka inspiracja, nic poza tym. W filmie ten temat powrócił. I nie tylko przez to, że w pewnym momencie Vee zaczyna przemawiać w sposób łudząco podobny do Katniss z Kosogłosa. Tu nawet przez moment pojawia się kadr z filmu reżyserii Gary’ego Rossa, być może przez to, że obydwa filmy zostały wyprodukowane przez wytwórnię Lionsgate. Zostawiam to tutaj jako zauważoną przeze mnie ciekawostkę.

Film ten wywarł na mnie ogromne wrażenie i mam nadzieję, że znajdę czas, żeby obejrzeć go kiedyś jeszcze raz. Najlepszą grę aktorską tej ekranizacji przyznaję odtwórcy roli Iana, czyli Dave’ovi Franco. Zarówno w książce jak i w filmowej wersji był moją ulubioną postacią. Uważam, że choć książka była świetna, zmiany wprowadzone przez Jessicę Scharzer były niesamowicie trafnym wyborem. Ścieżka dźwiękowa dopełniła całość, wprowadzając świeży, młodzieżowy klimat, choć fakt, że na ogół nie zauważało się jej, świadczy o tym, że została dobrana z rozmysłem. 

To film, którego nie można wyłącznie biernie obejrzeć. Trzeba go przemyśleć i wyciągnąć wnioski, jakie za sobą niesie. Bo temat, który porusza jest zdecydowanie warty omówienia i który powinien zostać poruszany o wiele częściej. Zwłaszcza dzisiaj, w czasach, gdy ludzie niemal nie wyobrażają już sobie życia bez internetu, choć to wcale nie musi dotyczyć przestrzeni wirtualnej.. Może warto się zastanowić, czy zawsze to, co wydaje się być miłą zabawą, jest na pewno bezpieczne.


2 komentarze:

  1. Miałam film w planach, ale jeszcze się nie zebrałam by go obejrzeć :) Pozdrawiam, Eli https://czytamytu.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Oglądałam i zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona :D Bardzo miło wspominam ten seans :)

    OdpowiedzUsuń